Polskie chodzenie bez szlaków jest jednak łatwiejsze...
Teoretycznie wszędzie tutaj biegą foothpathy. To właściwie chodzenie bez szlaku, bo footpathy nie mają ani przygotowanej nawierzchni, ani specjalnego oznaczenia. Ot scieżka, po której można iść. Ścieżka wydeptana przez ludzi - mniejszych lub większych turystów.
I byłoby tak pięknie, gdyby footpath nie zniknął nam w polach.
Chciałam pójść na spacer nieco inaczej - wybrałam kierunek: pola. Byliśmy tam wcześniej, tylko wówczas pańcia Angusa zawiozła nas tam samochodem. Dziś pokonywaliśmy ta drogę pieszo. Znalazłam mostek przechodzący na drugą stronę autostrady - po drugiej stronie bowiem znajdowały się upragnione pola. No i foothpath nagle się zdematerializował. Chociaż nie do końca. Footpath biegł nadal, tylko w kierunku słabo nam odpowiadającym (oznaczenie też pozostawiało wiele do życzenia - widocznie mało kto tędy chodzi). Wkopaliśmy się zatem w orne pole, gdzie bażanty i kuropatwy uciekały Angusowi sprzed pyska.
Nadrobiliśmy jakieś 1000 metrów usiłując znaleźć wyjście z pola, w które weszliśmy, nie mogąc wyjść.
Drugi etap był znacznie gorszy - pobiegaliśmy po polach, Angus znalazł kolegów, ja nie znalazłam keszyków - i już wracaliśmy (do domu mając jakies 3 km)... No i wkopalismy się w mostek.
Wychodząc z domu oznaczyłam sobie przejścia przez autostradę. Nad drogą najczęściej przechodzi mostek dla pieszych i lokalnego ruchu samochodowego. Czasem droga lokalna biegnie pod autostradą. Wyczaiłam na mapie drugi mostek, którym mieliśmy przejść. Widziałam go nawet w rzeczywistości. Z tym, że wejście NA mostek zajęło nam bitą godzinę. Na mapie jest, w rzeczywistości jest. Tylko że dojście na mostek i zejście z mostka jest obrośnięte hasiorami. Po takich hasiorach to ja jeszcze nie chodziłam. Może kiedyś... ale to było kilka metrów!
Hasiory biegły środkiem, a po bokach zadziwiająco dobrze trzymające się płotki drewniane. Prawdopodobnie pozostały one z czasów, kiedy mostek był używany.
Problem polegał też w wielkości mojego towarzysza - ja bym ten płotek pięć razy przeskoczyła, Zuzka i Fisiek przelazłyby dołem, ale Angus się nie mieścił. Znaleźliśmy w końcu dziurę w płocie i zeszliśmy z cholernego mosteczka.
I już się wydawało, że najgorsze za nami. A ono się dopiero zaczęło.
Byliśmy na polach. Prywatnych.
Przez które mogliśmy sobie łazić do oporu - opór stanowiła zamknięta brama.
Zawróciliśmy.
Poszliśmy drugim polem. Też mogliśmy łazić do oporu - opór nastąpił jak powyżej.
Wokół cholernego pola rozciągnięty był drut kolczasty, siatka stanowiąca zabezpieczenie, aby owce nie wyłaziły. A naokoło tarnina - pierońsko koląca.
Po pół godzinie łażenia w kółko Macieju, postanowiliśmy z Angusem pójść rzeką. No fajnie, tylko rzeka ma dno muliste i cholera wie, jak daleko wpadnę, że już nie wspomnę o psie, który teoretycznie pływac umie, ale chyba nie w mule!
W końcu udało się znaleźć wyjście z sytuacji - owce, pasące się obok, odgrodzone były jedynie krzakami tarniny, a obydwoje z Angusem już wprawiliśmy sie w łażeniu po tych krzakach.
Pomyślałam, że jeżeli teraz ta brama okaże się zamknięta, to biorę Angusa na ręce i przeskakujemy płot.
Jak chciałam to zrobić, skoro Angus waży na bidę 35 kilogramów? Nie wiem - ale już mi było wszystko jedno. Zwłaszcza, że czwarta wybiła, a dziewczyny z biura o czwartej właśnie wychodzą do domu. Jezeli nie zdążymy, to albo będą czekać, albo zostawią biuro i dom otwarte na przestrzał. Ani jedno, ani drugie rozwiązanie jakoś mi nie przypadło do gustu.
Na polu z owieczkami stał Landrower - miałam szczęście: w landrowerze siedział facet. Zapukałam grzecznie w okienko, powiadomiłam go, że znalazłam się tu przez przypadek, idąc przez mosteczek (jaki mosteczek? ten????) i nie wiem jak wyjść. Czy z przeproszeniem mógłby nas wypuścić?
Pan okazał się przemiłym starszym panem, który pilnował sobie jagniąt, bo to młode i głupie. Angus usiłował zaczepiać a to pana, a to owieczki. Na szczęście był już mocno zmęczony, więc podskakiwał właściwie z poczucia obowiązku, niż z rzetelnej chęci zabawy.
Do domu dotarliśmy na styk. Dziewczyny właśnie zamykały biuro...