Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kent. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kent. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 1 kwietnia 2014

Chodzenie bez szlaku kończy się... jak zwykle

Polskie chodzenie bez szlaków jest jednak łatwiejsze...
Teoretycznie wszędzie tutaj biegą foothpathy. To właściwie chodzenie bez szlaku, bo footpathy nie mają ani przygotowanej nawierzchni, ani specjalnego oznaczenia. Ot scieżka, po której można iść. Ścieżka wydeptana przez ludzi - mniejszych lub większych turystów.
I byłoby tak pięknie, gdyby footpath nie zniknął nam w polach.

Chciałam pójść na spacer nieco inaczej - wybrałam kierunek: pola. Byliśmy tam wcześniej, tylko wówczas pańcia Angusa zawiozła nas tam samochodem. Dziś pokonywaliśmy ta drogę pieszo. Znalazłam mostek przechodzący na drugą stronę autostrady - po drugiej stronie bowiem znajdowały się upragnione pola. No i foothpath nagle się zdematerializował. Chociaż nie do końca. Footpath biegł nadal, tylko w kierunku słabo nam odpowiadającym (oznaczenie też pozostawiało wiele do życzenia - widocznie mało kto tędy chodzi). Wkopaliśmy się zatem w orne pole, gdzie bażanty i kuropatwy uciekały Angusowi sprzed pyska.
Nadrobiliśmy jakieś 1000 metrów usiłując znaleźć wyjście z pola, w które weszliśmy, nie mogąc wyjść.
Drugi etap był znacznie gorszy - pobiegaliśmy po polach, Angus znalazł kolegów, ja nie znalazłam keszyków - i już wracaliśmy (do domu mając jakies 3 km)... No i wkopalismy się w mostek.

Wychodząc z domu oznaczyłam sobie przejścia przez autostradę. Nad drogą najczęściej przechodzi mostek dla pieszych i lokalnego ruchu samochodowego. Czasem droga lokalna biegnie pod autostradą. Wyczaiłam na mapie drugi mostek, którym mieliśmy przejść. Widziałam go nawet w rzeczywistości. Z tym, że wejście NA mostek zajęło nam bitą godzinę. Na mapie jest, w rzeczywistości jest. Tylko że dojście na mostek i zejście z mostka jest obrośnięte hasiorami. Po takich hasiorach to ja jeszcze nie chodziłam. Może kiedyś... ale to było kilka metrów!
Hasiory biegły środkiem, a po bokach zadziwiająco dobrze trzymające się płotki drewniane. Prawdopodobnie pozostały one z czasów, kiedy mostek był używany. 
Problem polegał też w wielkości mojego towarzysza - ja bym ten płotek pięć razy przeskoczyła, Zuzka i Fisiek przelazłyby dołem, ale Angus się nie mieścił. Znaleźliśmy w końcu dziurę w płocie i zeszliśmy z cholernego mosteczka.
I już się wydawało, że najgorsze za nami. A ono się dopiero zaczęło.
Byliśmy na polach. Prywatnych.
Przez które mogliśmy sobie łazić do oporu - opór stanowiła zamknięta brama.
Zawróciliśmy.
Poszliśmy drugim polem. Też mogliśmy łazić do oporu - opór nastąpił jak powyżej.
Wokół cholernego pola rozciągnięty był drut kolczasty, siatka stanowiąca zabezpieczenie, aby owce nie wyłaziły. A naokoło tarnina - pierońsko koląca.

Po pół godzinie łażenia w kółko Macieju, postanowiliśmy z Angusem pójść rzeką. No fajnie, tylko rzeka ma dno muliste i cholera wie, jak daleko wpadnę, że już nie wspomnę o psie, który teoretycznie pływac umie, ale chyba nie w mule!
W końcu udało się znaleźć wyjście z sytuacji - owce, pasące się obok, odgrodzone były jedynie krzakami tarniny, a obydwoje z Angusem już wprawiliśmy sie w łażeniu po tych krzakach.
Pomyślałam, że jeżeli teraz ta brama okaże się zamknięta, to biorę Angusa na ręce i przeskakujemy płot.
Jak chciałam to zrobić, skoro Angus waży na bidę 35 kilogramów? Nie wiem - ale już mi było wszystko jedno. Zwłaszcza, że czwarta wybiła, a dziewczyny z biura o czwartej właśnie wychodzą do domu. Jezeli nie zdążymy, to albo będą czekać, albo zostawią biuro i dom otwarte na przestrzał. Ani jedno, ani drugie rozwiązanie jakoś mi nie przypadło do gustu.

Na polu z owieczkami stał Landrower - miałam szczęście: w landrowerze siedział facet. Zapukałam grzecznie w okienko, powiadomiłam go, że znalazłam się tu przez przypadek, idąc przez mosteczek (jaki mosteczek? ten????) i nie wiem jak wyjść. Czy z przeproszeniem mógłby nas wypuścić?
Pan okazał się przemiłym starszym panem, który pilnował sobie jagniąt, bo to młode i głupie. Angus usiłował zaczepiać a to pana, a to owieczki. Na szczęście był już mocno zmęczony, więc podskakiwał właściwie z poczucia obowiązku, niż z rzetelnej chęci zabawy.

Do domu dotarliśmy na styk. Dziewczyny właśnie zamykały biuro...

piątek, 28 marca 2014

Pies - najlepszy przyjaciel człowieka

Angus w rozlewiskach nad jeziorem w Sevenoaks.

"O  tym, czy jesteśmy ludźmi, decyduje nasz stosunek do zwierząt" 
 mawiała moja ukochana pisarka, Joanna Chmielewska
(cały tekst p. Joanny o psach, dostępny jest tutaj:
http://ciekawe.onet.pl/pies/artykuly/o-psach-z-joanna-chmielewska,2,4953193,artykul.html


Brytyjczycy zatem mają pełne prawo mianować się ludźmi. W hrabstwie Kent, gdzie aktualnie przebywam, co najmniej 70% psów spotykanych na ulicy to tzw. "rescue dogs". Oczywiście nie oznacza to, że psów rasowych tu nie ma. Są. Ale bardzo popularny obrazek to pies rasowy, za którym tupie mały kundelasek. Nie ma też nic dziwnego w całych stadach chodzących ulicami - całe stado obejmuje trzy sztuki najczęściej. Często też widać młode mamy z wózkami dziecięcymi i z dwoma niewielkimi psami na smyczy. 

W parkach wyznaczone są specjalne miejsca, gdzie pies może się wygonić. Taki teren jest ogrodzony, ale nie zamknięty na kłódkę. W pozostałej części parku (mówimy tu o parku miejskim) psy mają być UNDER CONTROLL, gdyż jest to park, z którego korzystają dzieci. Nikt nie mówi o konieczności wzięcia psa na smycz. Twoja sprawa jak kontrolujesz swojego psa.  

Za niesprzątanie po swoim psie - o czym informuje każda tabliczka w parku - maksymalna  kara wynosi 1000 funtów. (Spotkałam się też z tabliczkami informujacymi o karze wynoszącej 100 funtów. Jeszcze nie wiem, czym spowodowana jest różnica). I nie ma mowy o tym, że "ja, panie władzo, nie wiedziałam". Napisane jest? Jest. Każdy w tym kraju umie czytać? Umie. No to nie ma tematu - 1000 funtów i bez wymówek.

Są jednakże miejsca, gdzie psy muszą być na smyczy - są to miejsca obfitujące w zwierzynę leśną, na przykład jelenie. Ale też nikt nie mówi o zakazie wprowadzania psów (jak w Tatrach), tylko o konieczności używania smyczy. Jedyne miejsce, do którego psów wprowadzać nie wolno, to rezerwat dzikiego ptactwa. To też jest logiczne - w miejscu, w którym kaczek, łabędzi, czapli i perkozów jest od nakićkania i ciut, ciut... w miejscu, w którym dzikie gęsi chodzą po ścieżkach o pół kroku przed odwiedzającymi... w miejscu, w którym zające mają norki, a w nich młode, o pół kroku od ścieżki... niewprowadzanie psów jest absolutnie i w stu procentach zrozumiałe.

Na razie przynajmniej, w kwestii psów, nie spotkałam się z żadnym nielogicznym zwyczajem. To miłe.

środa, 26 marca 2014

Oto Angus

Oto Angus.
Angus - jak widać na zdjęciach - jest mądrym psem rasy Golden Retriever.  Ma dziewięć miesięcy i, co za tym idzie, jest niezwykle zabawowy. Podstawowa komenda, której Angus za nic nie rozumie, jest "don't jump" - to znaczy rozumie, tylko nie stosuje. Każdy człowiek idący po ulicy zasługuje, w jego mniemaniu, na buziaka. Każdy, kto tylko wykaże jakiekolwiek zainteresowanie (a trudno nie wykazać, bo piękność nieziemska z Angusa aż bije) prawdopodobnie chce się bawić - więc z bara go! a jak nie z bara, to z wszystkich czterech łap! Możliwie ubłoconych, bo przecież niemożliwe, żeby człowiek, mając do dyspozycji tak nieprawdopodobną ilość błota, chciał, tak sam z siebie, być czystym...
Angus - jak widać na zdjęciach - należy do psów taplających się. Im więcej błota - tym pies szczęśliwszy. 

niedziela, 23 marca 2014

Dogkeeper needed

Angus ogląda regaty.

Jak zostałam dogkeeperem? Przez przypadek. Dziki przypadek.
Mój kalendarz wykazywał bowiem dziury. Byłam zaproszona do Lesley do Royal Tunbridge Wells na tydzień w marcu. Pobyt u Lesley kończył się 20 marca. Natomiast od kwietnia miałam potwierdzoną pracę w Windermere (na "angielskich Mazurach") Ani jednego, ani drugiego terminu nie dało się przełożyć. Powrót do Polski na te 10 dni wiązał się z dodatkowymi kosztami (już o targaniu dwudziestoparo-kilogramowej walizki nie wspomnę w ogóle). Kombinowałam jak koń pod górę z pustym wozem - a to pojadę pozwiedzać Anglię, nocować będę pod chmurką albo w szkockich "bothies" (coś pomiędzy szałasami pasterskimi, a chałupami studenckimi), a może odwiedzę wszelkich możliwych znajomych po drodze, żebrząc o dach nad głową... Pomysłów miałam mnóstwo, ale żaden tak naprawdę nie nadawał się do realizacji.
Z pomocą przyszedł mi przypadek - a właściwie zbieg przypadków.

Pierwszy przypadek odwalał swoją robotę za moimi plecami - ja bowiem do Wrocławia na Szanty nie dotarłam. Dotarł za to Ninja, który nawet wszedł na scenę i zaśpiewał dwa utwory. Ci, co wówczas stali pod sceną mieli tzw "opad szczęki" aż do podłogi. Fani (nieco podstarzali, bo Ninja ostatni raz stał na scenie 10 lat temu) bez zwłoki umieścili nagranie na ścianie płaczu* - dzięki czemu pół niegdysiejszej "Gawry" ** odnowiło ze sobą kontakt.
Działo się to na początku marca.

Dzięki wrocławskiemu przypadkowi dowiedziałam się, że część z nich mieszka w Anglii. Krótkie rozmowy telefoniczne wykazały, iż jeden osobnik mieszka nawet w hrabstwie Kent (jakieś 10 mil od Lesley). Dwa dni później osobnik zadzwonił z hasłem "Ziellona, a może byś się mi psem zaopiekowała? Bo ja muszę wyjechać na tydzień."

Tym sposobem zapełniła mi się luka między pobytem u Lesley, a rozpoczęciem pracy w Windermere.
Jeszcze nie wiedziałam, że tej pracy mieć nie będę...

* Ściana płaczu, czyli portal exhibicjonistów, zwany również FAKBUKiem to niezwykle popularne medium społecznościowe, choć aktualnie jest to głównie portal reklamowy wszystkiego co niepotrzebne nikomu.

** Gawra na placu Wróblewskiego we Wrocławiu to było miejsce magiczne. Teoretycznie można było - z braku innego określenia - nazwać ją knajpą szantową, tawerną, klubem żeglarskim. Ale to tylko ze względu na zbyt małą elastyczność języka polskiego - Gawra była po prostu Gawrą. Prowadzona przez korsarski zespół Różę Wiatrów - co środę odbywały sie spotkania gawiedzi żeglarskiej plus jednego żeglarza suchego (czyli mnie, bo każdy, łącznie z malutkimi dziećmi, jednak swoje w życiu wypływał. Każdy - z wyjątkiem mnie. Przepraszam, błąd: 4,5 godziny na pojezierzu Brodnickim w charakterze balastu. Tyle moich osiągnięć. Brak żeglarskiej duszy i doświadczenia, nie przeszkadzał nikomu. A mnie tym najmniej, bo Gawra byłą Gawrą - jedyną knajpą, do której uczęszczałam cyklicznie. Kurcze - jedyną knajpą do której w ogóle uczęszczałam:).