środa, 7 maja 2014

Rowerowo...

Metodą kupna, nabyłam rower.
Górski.
Sprawny.
Do odbioru osobiście - jak to z rowerem bywa. Raczej rzadko nadają pocztą lub kurierem. 
Odległość? Jakieś 50 mil w jedną stronę.
Nakombinowałam się trochę, żeby znaleźć logiczne połączenie.
Nie znalazłam.

Najlogiczniejsze połączenie pociągowe obejmowało pociąg w kierunku Carlisle, przejazd 10 mil na rowerze do kolejnej stacji i powrót pociągiem linii Settle - Carlisle. Niestety, po południu (bo wtedy był odbiór możliwy) najwcześniejszy pociąg przyjeżdżał do stacji przesiadkowej jakoś około ósmej wieczorem, co powodowało złapanie pociągu do Horton o jakiejś... siódmej rano. 
Tak, wiem, że to nielogiczne. Ale najlogiczniejsze.

Bo do tej mojej dziury pociągiem można się dostać jedynie z Leeds lub Carlisle. Każda inna opcja to karkołomna łamigłowka i przesiadki niejednokrotnie zahaczające o konieczność noclegu.
Tak, Ryan miał rację - car is a must.

Na szczęście posiadam fajnych kolegów. Fajni koledzy, w osobie Charliego, zaproponowali mi podrzucenie do Preston. Uparłam się, że za koszt benzyny i nie zgadzam się na wolontariat. 
Pojechaliśmy do Preston - dokładnie do Longridge, gdzie jeszcze_własciciel roweru zamieszkiwał.
Przyznam, że otoczenie zniewalające. To znaczy - u nas ładniej:) Ale i tak Forest of Bowland zniewala urokiem. Jak już opanuję rower wybiorę się w okolice Longridge na przejażdżkę.


Tylko muszę załatwić bagażnik rowerowy lub koszyczek, bo w stanie aktualnym nie mam jak przewieźć głupiej kurtki:)

Minusem roweru - do dzisiaj - była też wysokość. Siodełko chciałam sobie podnieść, ale nie da rady, bo sztyca za krótka. Na szczęście posiadam drugiego fajnego kolegę:) Kolegę kombinatora. Tim pochodzi z południowej Afryki i kombinuje lepiej od Polaków. Tak, jest to możliwe. To właśnie Tim.
Ponieważ również metoda kupna nabył rower, o większej wysokości względnej:) przemontował swoje siodełko do mojego roweru. Przez co nabyłam wymarzoną wysokość. 

Dziś na rowerku pomknęłam całe 7 kilometrów w górę rzeki Ribble. Dlaczego tak krótko?
Pizgało, wiało, waliło deszczem między oczy. Przyjemność średnia na jeża, ale uparłam się, że pojadę. Bo jak mawia Charlie - to jest Anglia, czekanie na dzień bezdeszczowy mija się z celem.

Do końca prawda to nie jest, ale faktycznie temperatur i słońca cypryjskiego to tu się nie uświadczy:) Niemniej jednak, choć pada często, to pogoda jest powiedzmy że wiosenna. Zapewne w lecie też jest wiosenna, a zamiast złotej jesieni występuje jesienna plucha. Ale do tych wniosków dojdę za pół roku. Na razie wali deszczem między oczy:)

poniedziałek, 5 maja 2014

B-R-A-S-Y

- Mieliśmy tu niedawno, miesiąc temu, polski zespół. - powiedział główny mówca festiwalu nad rzeką Ribble. Staliśmy na tzw. papierosie i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym.


Polski zespół. 
Hmm - bądźmy szczerzy, polskich zespołów jest od nakićkania i ciut, ciut. I lepszych i gorszych, i większych i mniejszych. Również "różnie znanych", bo przecież zespół Vader - hardrockowo metalowy znany jest bardziej za oceanem, niż w Polsce. A ileż jest zespołów tzw. niszowych? Taka Caryna na przykład - w niektórych kręgach bardzo znana, w innych - nawet o chłopakach nie słyszano. A Kaczmarski i Wysocki, że pozwolę sobie pojechać z grubej rury, kto w Anglii, Niemczech czy Skandynawii słyszał bardów i wie, mniej więcej chociaż, o czym ich utwory mówią? (abstrahując od faktu, że młode pokolenie Polaków nie za bardzo wie o czym i dlaczego - to nie są wymówki, tylko stwierdzenie faktu). Jaka jest szansa na spotkanie obcokrajowca, który zna zespół taki jak Sąsiedzi, Banana Boat, Ryczące Dwudziestki? Powiedzmy wprost - znikoma. Ta znikoma szansa jeszcze bardziej znika, gdy jesteśmy w górach, gdzie powinna królować lokalna yorkshire'ska muzyka oraz wszelkie górskie utwory z rodzaju Wolnej Grupy Bukowina, tylko po angielsku. 

Toteż, kiedy wspomniany mówca festiwalu wypowiedział słowo, które coś mi mówiło, poprosiłam o powtórzenie. (Coś mi mówiło, nie oznacza, że nie znam słowa. Oznacza, że zostało powiedziane w dialekcie Yorkshire, w którym ciężko zrozumieć nawet zwykłe 'Good Morning"). Mówca nie na darmo był mówcą. I nie na darmo wspomniał o polskim zespole. Ponownie wydobył z siebie dźwięk podobny do gulgotania z przerwami, po czym powiedział: " przeliteruję Ci to." I przeliterował....
B-R-A-S-Y
Zdębiałam.
Tu, w niewielkiej wioseczce liczącej jakieś stu mieszkańców (jak rodzina przyjedzie), spotkać kogoś kto zna zespół, z którym mijałam się niejednokrotnie na wielu festiwalach... to sztuka na raz. 
Zareagowałam opadnięciem szczęki.
W kilka sekund później dostałam kolejny cios.
- w październiku będzie (lub był, bo ten cholerny dialekt mi przeszkadza) inny fajny zespół z Polski. Banana Boat.

Drastyczne skoki ciśnienia wskazane ponoć nie są...

niedziela, 4 maja 2014

Tęsknota za szafą grającą

A Marian w Bukowinie przepowiadał... 
Oj, przepowiadał...
"Wracam do domu, a tam, na progu, siedzi moja tęsknota".
Tęsknota odezwała się dzisiaj.


Wzdłuż linii kolejowej Settle-Carlisle w roku pańskim 2014 odbywają się liczne imprezy, festiwale i koncerty związane z 25 leciem linii kolejowej. Między innymi i u nas, w Horton in Ribbesdale. Na jeden dzień, a właściwie wieczór, Crown Pub (jeden z dwóch barów w tej ślicznej wioseczce), rozbrzmiał dźwiękami gitary, mandoliny i fletu-chyba-poprzecznego. 

Twórczość lokalna wywodząca się z okolic górskich, pipantów i hal po horyzont, raczej powinna się kojarzyć z Ciszą jak ta, Caryną, Browarem Żywiec i innymi zespołami tworzącymi w cieniu gór. Jednakże Anglia leży nad morzem. Więc może raczej szanty? I utwory rodem z morza? O tyle byłoby łatwiej, że przynajmniej linia melodyczna ta sama (formalnie mówi się na to: muzyka tradycyjna:))

NIe zaprzeczajmy oczywistościom - wzięło mnie. Zatęskniło mi się za dźwiękami gitar rozbrzmiewającymi gdzieś w Beskidach. Za listą życzeń do szafy grającej (Bartek, a znasz to? Bartek, a jak Ci zanucę, zagrasz?, Bartek...), pomijając już zupełnie rozwrzeszczaną tęsknotę za dwoma utworami pod wiele mówiącymi tytułami: "Bartek, Ty wiesz..." i drugi "piosenka ze słowem klucz, a nawet dwoma kluczami" - wyjaśnienia się nie doczekacie...
Po wyjaśnienie zapraszam na śpiewanki, ale jak wrócę:)
 


piątek, 2 maja 2014

Oda do niejedzenia...

Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek ograniczę palenie. 
Nie żebym musiała, chciała czy ktoś mnie namawiał (to ostatnie powoduje wzrost ilości wypalanych papierosów. Nienawidzę nacisków), tak ot po prostu samo mi się ograniczyło. I to dość znacznie.
Jasnym jest, ze głównym motywem są finanse - nie czarujmy się. Moja centusiowata dusza gwałtownie wzdraga się przed wydawaniem 30-35 złociszy na paczkę fajek. W przeliczeniu to wychodzi właśnie tyle. Tylko, że... no właśnie. Są to niecałe dwie godziny pracy za minimalną płacę. Czyli na polskie warunki wychodzi podobnie - ok. 10 zł. 

Dostęp do papierosów jest utrudniony, ale to ze względu na zakwaterowanie na zadupiu. W MObile shopie są co prawda papierosy, ale mam wewnętrzne opory przed zakupem tychże u chłopaczka na oko dwunastoletniego. Pomaga chłopak mamie, co się wybitnie chwali i mam wewnętrzny opór przed zakupem szkodliwych dla zdrowia, generujących okropny nałóg, fajek.

W każdym razie - troche niezależnie ode mnie, niemniej jednak ograniczyłam papierosy. Chciałoby się powiedzieć - fajnie. Ale minusy są ogromne. Przede wszystkim wyostrzył mi się węch. A zmysł powonienia, pracując w kuchni angielskiej, to jest coś co chciałoby się mieć w zaniku.
To ich jedzenie nieprawdopodobnie śmierdzi.

Mam nieodparte wrażenie, że mają wyśmienite produkty, tylko psują je w trakcie przygotowania.
Oczywistym jest, że każdy ANglik zaprzeczy i zada pytanie o nasze ogórki kiszone. Lub o kiszone śledzie w Szwecji. Ja rozumiem , że każda nacja ma swoje smaki i wonie. I skoro przyjechałam z własnej woli do tego kraju to muszę się z ich róznorodnością pogodzić. Niemniej jednak tzw. Fish Pie - czyli gotowana ryba w koszmarnie śmierdzącym cieście (które tak naprawdę sprawia wrażenie niedogotowanego), to jest masakra dla mojego nosa.

Z rzeczy nadających się do jedzenia, wg mnie rzecz jasna, rządzą, nazwijmy to, zapiekanki. Zapiekanka jako taka nie jest tu słowem właściwym - na wszelakich potykaczach można przeczytać "PIES", co niekobniecznie oznacza jedzenie chińskie, a "a pie" czyli ciasto z farszem - typowo angielskie jedzonko. Może być wspomniany fish pie (nie do zjedzenia dla mnie), chicken pie i inne "paje":)


CDN....

wtorek, 15 kwietnia 2014

Jak trzynasty Apostoł... na zakupy do Settle

Kto oglądał "Dogmę", ten kojarzy z pewnością postać trzynastego Apostoła - postać usuniętą, z późniejszych przekazów, gdyż był on Murzynem. Co prawda, jak twierdzi, Jezus też był Murzynem, ale łatwo wybielić syna bożego, a jeden apostoł więcej czy mniej...
Tenże, wspomniany wyżej, trzynasty Apostoł objawił mi się dzisiaj podczas wycieczki do Settle. Nie, nie miałam widzenia:) Przypomniała mi się scena z tego filmu, kiedy auto, którym podróżowali bohaterowie, uległo zespsuciu. Trzynasty Apostoł (który właśnie w tym momencie się pojawił w filmie) stwierdził beztrosko, że do miasta jest tylko kilkadziesiąt mil, a przecież oni z Nauczycielem wszędzie chodzili na piechotę.
Pierwsza moja myśl, kiedy wybierałam się do Settle na zakupy dotyczyła właśnie Dogmy i Trzynastego Apostoła.

Druga moja myśl dotyczyła czasów mocno późniejszych, aczkolwiek z punktu widzenia XXI wieku, wszechobecnego internetu, pociągów i informacji biegnącej przez świat szybciej niż myśl, jednak odległych.
Dotyczyła mianowicie różnic kulturowych i wpływów sąsiadów na życie wsi. Takie np Sromowce Wyżne. Teoretycznie do Krościenka - jedyne 10 km, ale przez góry. Łatwiej było mieszkańcom przedostać się przez Dunajec do nieodległego Czerwonego Klasztoru - stąd dość liczne wpływy słowackie na kulturę ludową Górali spod Pienin. Na targ wybierali się do Lubovli, a nie do Nowego Targu.
Tak jest i tutaj - to znaczy było, przed erą ogólnie dostępnych samochodów, pociągów (jeżdżących z częstotliwością podobną do busów w nasze, polskie Beskidy). 


Z Horton in Ribbesdale do Settle jest około sześciu mil. Teoretycznie nie jest to daleko (około ośmiu kilometrów). W praktyce - cóż... bądźmy szczerzy, moja kondycja odbiegła gdzieś daleko, dawno temu i nie jestem przyzwyczajona do łażenia na piechotę do sklepu. To znaczy może i jestem, tylko że ten sklep zazwyczaj był odległy o jakieś 300 metrów, a najczęściej wystarczyło zejść po schodach. Nawet jak mieszkałam na wsi, to do sklepu jeździło się samochodem (4,5 km) - tyle, że tutaj na razie nie mam samochodu:)
Pomimo, że Ryan mi zapowiedział, że "car is a must" czyli generalnie bez samochodu nie ujedzie. 
Na razie ujedzie, bo na razie mi się wybitnie podoba opcja łażenia przez góry do sklepu. Lub ostatecznie łapanie stopa - jak za starych dobrych czasów. 

A autostop tu to marzenie. NIe wiem jak w całej Anglii, ale wydostać się z Horton in Ribbesdale to pikuś z pietruszką - być może dlatego, że do pobliskiego kamieniołomu jeżdżą ciężarówki - trzy razy dziennie jeździ taki miły Włoch. Więc wydostać się to nem problem. Problem z dostaniem się do... 

Bo tu każdy wie, co to znaczy leźć na piechotę do sklepu. Zatem, jeśli jedzie trzy mile, to podrzuci Cię pod hotel - inna sytuacja mi się tu jeszcze nie zdarzyła. 
Jest to dla mnie (ale ponoć jestem dziwna) trochę krępujące, bo doskonale wiem, że nikt mnie nie wysadzi w Steinford, tylko każdy podrzuci pod dom. Bo tu każdy lokalny, kazdy złaził te góry na dziesiątą stronę. Każdy niejeden raz utknął gdzieś po drodze bez nadziei na pociąg, czy autobus.

W tamtą stronę było cudownie - przelazłam sobie góreckami, wśród czegoś co chyba można nazwać połoninami. Nad Steinford spotkałam pierwsze krowy i konie. Może niekoniecznie dzikie i może niekoniecznie Hucuły, ale hucułopodobne. Co ja sie namęczyłam, żeby zrobić zdjęcie, takie jak niegdyś pojawiło się w Bieszczadzkim albumie Ety Zaręby. Koń widziany od tyłu (kasztan z czarnym ogonem, zwisającym idealnie wzdłuż kończyn dolnych) w otoczeniu złotorudych, jesiennych liści. Nie chciałam robić kopii, tylko podobne zdjęcie, powiedzmy, że inspirowane. 
Nie ma siły - koń macha ogonem i jedyne na czym się skupiam to to, żeby jednak na zdjęciu nie było widać podogonia:) Pomijając fakt braku jesiennych krajobrazów i maści konia, który raczej do srokacza podobnym jest, niż do kasztana, to największy problem miałam z ustawieniem - co podeszłam na odpowiednią odległość, koń myk - myk dwa kroki w bok i ustawia się bokiem. No to ja z drugiej strony. No to koń: myk-myk i trzy kroki w lewo. No to ja z trzeciej strony. A koń: myk-myk...
Nie wiem ile czasu tam spędziłam, ale zaniepokoiłam się w końcu że mi sklepy w Settle zamkną.
Zakończyłam spotkanie z koniem, ale jeszcze wrócę. Jak mi się zapasy skończą i znowu trzeba będzie pomykać do najbliższego sklepu odległego o 10 mil...

wtorek, 8 kwietnia 2014

Wiatr urywa głowę...

W pierwszym dniu pobytu w Horton in Ribbesdale miałam sobie pójść jedynie zobaczyć wioseczkę. Taki orientacyjny spacerek co i jak. Gdzie sklep, gdzie kościół, gdzie komisariat... - no takie tam, drobiazgi:) Wyszło jak zwykle.
Przed centrum informacji turystycznej (we wtorki zamknięta, a dziś wtorek), stał sobie drogowskaz. Przemknęło mi przez głowę, że właściwie... niby przygotowana nie jestem, ale ostatecznie i bez przygotowania specjalnego, w górki o wysokości niecały kilometr chyba skoczyć mogę. Co też uczyniłam.
Miałam rzecz jasna nie dochodzić na sam szczyt, bo przecież ani wody, ani czekolady nie miałam przy sobie. Ale potupałam w kierunku Birkwich Moor, czyli wrzosowiska odległego o niecałe 3 kilometry.

Barni twierdzi, że... jeszcze Aston i będzie Skyfall. Ja twierdzę, że Bonda mi brakuje do kompletu.
Nie jestem pewna czy Pennine Way można przetłumaczyć jako drogę Pennińską - dziwnie kojarzy mi się z Apenińską:) - zostawmy może zatem oryginalną nazwę. A zatem  - idę sobie Pennine Way, pięknie wyłożoną kamyczkami, wzdłuż muru kamiennego, przeplatanego, rzecz jasna, drutem kolczastym. Za murem stoją sobie owieczki i beczą. Jagnięta usiłują dostać się do jedzenia, podszczypując mamy, ale mamy jakoś niechętnie do tego cycka dopuszczają. Jagnięta skaczą, beczą, meczą, i z zainteresowaniem oglądają indywiduum, które je podgląda zza muru. 
Oszałamiającego tłumu nie ma - ot kilkoro turystów w różnym wieku, wyglądających tak, jakby właśnie zdobywali Everest - co jest zrozumiałe, bo im wyżej, tym bardziej piździ (z przeproszeniem).

Im wyżej, tym bardziej wieje. Pogoda zmienia się co pięć minut - od prześlicznego słońca, po mżawkę, aż po deszcz (nie było tylko ulewy). W takich warunkach potrzeby fizjologiczne odzywają się ze zdwojoną siłą. A tu, z przeproszeniem, nie ma gdzie się wysiusiać. Albo mur, albo ruinki - ewentualnie można przesadzić drut kolczasty i usiłować się schować za owcą. Ale jak owca odbiegnie, to nawet porządnej zasłony nie ma:) 
To tak na marginesie, ale szerokim marginesie, bo ten problem zajmował mi głowę (i nie tylko głowę) od wejścia na Pennine Way aż po koniec muru.

Skończył się mur. Chmury zasłoniły słabiutkie słońce i runął grad.
No dobra - gradzik. Niewielki. Ale zawszeć.
Skończył padać grad, wyszło słońce. I tak w kółko Macieju.

Kiedy wyszłam już trochę wyżej, widoki jakie zobaczyłam, zaparły mi dech w piersiach. Ja się wcale nie dziwię, że w tych terenach powstawały opowieści krew w żyłach mrożące (choć akurat pies Baskervillów powstał w okolicach Devon'u).  Nie zdziwiłam się też, kiedy zobaczyłam łopatę opartą o mur. Pierwsza, niekontrolowana myśl brzmiała... "Ciekawe, gdzie zakopali trupa". Taaak - w tym terenie łatwo myśleć o morderstwach:)

Do szczytu został mi jeszcze nieduży odcinek dróżki. Można było iść obsypaną kamieniami drogą, ale można było też iść ścieżką, wydeptaną w trawach połonin. Niby wiem, że to nie połoniny, ale jednak te przestrzenie przywodzą na myśl jedynie Wetlińską, Rawki i Bukowe Berdo. A właściwie, gdyby nie ten mur przeciwwiatrowy, to najbardziej przypominałyby te tereny Połoninę Bukowską i Kińczyk Bukowski. To nie jest nadinterpretacja spowodowana odgłosami serca ("co to znaczy bum, bum?"), tak naprawdę jest. Tylko że tu te przestrzenie są mniej ludne - to znaczy zdecydowanie mniej turystów można tutaj spotkać.
 
 Z drugiej strony wietrznego szczytu Pen-y-Ghent, przed oczami pojawia się krajobraz zupełnie jak z Babiej Góry. Gdyby były tu łańcuchy, spokojnie można by było porównać zejście ze szczytu z Percią Akademików. W pewnym momencie nie wiedziałam nawet, którędy prowadzi ścieżka. Przy czym słowo "ścieżka" jest tu zdecydowanie niedociągnięciem semantycznym. Po prostu kamienie ułożone przez wiatr i wydeptane przez kilka tysięcy ludzi rocznie. Dokładnie nie wiem ilu ludzi wchodzi na ten szczyt, ale spodziewam się ilości porównywalnych z Babią Górą. Dlaczego? Otóż okolica słynie z trzech Peaków - każdy z nich ma ponad 2000 nad poziomem morza. Tylko, że stóp:) W metrach to wychodzi nie więcej niż 700 metrów. Co nie zmienia faktu, że wysokość bezwzględna jest porównywalna.

Pen-y-Ghent w pełni zasługuje na swoją nazwę. W dialekcie z Cumbrii, Pen oznacza głowę lub wzgórze. To jest w miarę pewne - zresztą, wystarczy popatrzeć na inne nazwy regionalne, w jakiejkolwiek części świata, żeby wiedzieć, że jak coś wystaje ponad normę, to musi być oznaczone specjalną nazwą. Zatem tłumaczenie pierwszej części nazwy nie wzbudza specjalnego sprzeciwu.
Z drugą częścią jest zdecydowanie gorzej. Wikipedia angielska podaje dwie opcje. Jedną jest "granica", dzięki czemu Pen-y-Ghent oznaczałoby "wzgórze na granicy" . Druga wersja optuje za wszelkimi odmianami wiatru lub wiatrów . Ponoć "gwynt" - nie mylić z gwintem- wywodzi się dla odmiany z języka walijskiego.
Po pobycie na szczycie jakoś bardziej wiarygodna wydaje mi się wersja z "Głową Wiatrów".


wtorek, 1 kwietnia 2014

Chodzenie bez szlaku kończy się... jak zwykle

Polskie chodzenie bez szlaków jest jednak łatwiejsze...
Teoretycznie wszędzie tutaj biegą foothpathy. To właściwie chodzenie bez szlaku, bo footpathy nie mają ani przygotowanej nawierzchni, ani specjalnego oznaczenia. Ot scieżka, po której można iść. Ścieżka wydeptana przez ludzi - mniejszych lub większych turystów.
I byłoby tak pięknie, gdyby footpath nie zniknął nam w polach.

Chciałam pójść na spacer nieco inaczej - wybrałam kierunek: pola. Byliśmy tam wcześniej, tylko wówczas pańcia Angusa zawiozła nas tam samochodem. Dziś pokonywaliśmy ta drogę pieszo. Znalazłam mostek przechodzący na drugą stronę autostrady - po drugiej stronie bowiem znajdowały się upragnione pola. No i foothpath nagle się zdematerializował. Chociaż nie do końca. Footpath biegł nadal, tylko w kierunku słabo nam odpowiadającym (oznaczenie też pozostawiało wiele do życzenia - widocznie mało kto tędy chodzi). Wkopaliśmy się zatem w orne pole, gdzie bażanty i kuropatwy uciekały Angusowi sprzed pyska.
Nadrobiliśmy jakieś 1000 metrów usiłując znaleźć wyjście z pola, w które weszliśmy, nie mogąc wyjść.
Drugi etap był znacznie gorszy - pobiegaliśmy po polach, Angus znalazł kolegów, ja nie znalazłam keszyków - i już wracaliśmy (do domu mając jakies 3 km)... No i wkopalismy się w mostek.

Wychodząc z domu oznaczyłam sobie przejścia przez autostradę. Nad drogą najczęściej przechodzi mostek dla pieszych i lokalnego ruchu samochodowego. Czasem droga lokalna biegnie pod autostradą. Wyczaiłam na mapie drugi mostek, którym mieliśmy przejść. Widziałam go nawet w rzeczywistości. Z tym, że wejście NA mostek zajęło nam bitą godzinę. Na mapie jest, w rzeczywistości jest. Tylko że dojście na mostek i zejście z mostka jest obrośnięte hasiorami. Po takich hasiorach to ja jeszcze nie chodziłam. Może kiedyś... ale to było kilka metrów!
Hasiory biegły środkiem, a po bokach zadziwiająco dobrze trzymające się płotki drewniane. Prawdopodobnie pozostały one z czasów, kiedy mostek był używany. 
Problem polegał też w wielkości mojego towarzysza - ja bym ten płotek pięć razy przeskoczyła, Zuzka i Fisiek przelazłyby dołem, ale Angus się nie mieścił. Znaleźliśmy w końcu dziurę w płocie i zeszliśmy z cholernego mosteczka.
I już się wydawało, że najgorsze za nami. A ono się dopiero zaczęło.
Byliśmy na polach. Prywatnych.
Przez które mogliśmy sobie łazić do oporu - opór stanowiła zamknięta brama.
Zawróciliśmy.
Poszliśmy drugim polem. Też mogliśmy łazić do oporu - opór nastąpił jak powyżej.
Wokół cholernego pola rozciągnięty był drut kolczasty, siatka stanowiąca zabezpieczenie, aby owce nie wyłaziły. A naokoło tarnina - pierońsko koląca.

Po pół godzinie łażenia w kółko Macieju, postanowiliśmy z Angusem pójść rzeką. No fajnie, tylko rzeka ma dno muliste i cholera wie, jak daleko wpadnę, że już nie wspomnę o psie, który teoretycznie pływac umie, ale chyba nie w mule!
W końcu udało się znaleźć wyjście z sytuacji - owce, pasące się obok, odgrodzone były jedynie krzakami tarniny, a obydwoje z Angusem już wprawiliśmy sie w łażeniu po tych krzakach.
Pomyślałam, że jeżeli teraz ta brama okaże się zamknięta, to biorę Angusa na ręce i przeskakujemy płot.
Jak chciałam to zrobić, skoro Angus waży na bidę 35 kilogramów? Nie wiem - ale już mi było wszystko jedno. Zwłaszcza, że czwarta wybiła, a dziewczyny z biura o czwartej właśnie wychodzą do domu. Jezeli nie zdążymy, to albo będą czekać, albo zostawią biuro i dom otwarte na przestrzał. Ani jedno, ani drugie rozwiązanie jakoś mi nie przypadło do gustu.

Na polu z owieczkami stał Landrower - miałam szczęście: w landrowerze siedział facet. Zapukałam grzecznie w okienko, powiadomiłam go, że znalazłam się tu przez przypadek, idąc przez mosteczek (jaki mosteczek? ten????) i nie wiem jak wyjść. Czy z przeproszeniem mógłby nas wypuścić?
Pan okazał się przemiłym starszym panem, który pilnował sobie jagniąt, bo to młode i głupie. Angus usiłował zaczepiać a to pana, a to owieczki. Na szczęście był już mocno zmęczony, więc podskakiwał właściwie z poczucia obowiązku, niż z rzetelnej chęci zabawy.

Do domu dotarliśmy na styk. Dziewczyny właśnie zamykały biuro...

piątek, 28 marca 2014

Pies - najlepszy przyjaciel człowieka

Angus w rozlewiskach nad jeziorem w Sevenoaks.

"O  tym, czy jesteśmy ludźmi, decyduje nasz stosunek do zwierząt" 
 mawiała moja ukochana pisarka, Joanna Chmielewska
(cały tekst p. Joanny o psach, dostępny jest tutaj:
http://ciekawe.onet.pl/pies/artykuly/o-psach-z-joanna-chmielewska,2,4953193,artykul.html


Brytyjczycy zatem mają pełne prawo mianować się ludźmi. W hrabstwie Kent, gdzie aktualnie przebywam, co najmniej 70% psów spotykanych na ulicy to tzw. "rescue dogs". Oczywiście nie oznacza to, że psów rasowych tu nie ma. Są. Ale bardzo popularny obrazek to pies rasowy, za którym tupie mały kundelasek. Nie ma też nic dziwnego w całych stadach chodzących ulicami - całe stado obejmuje trzy sztuki najczęściej. Często też widać młode mamy z wózkami dziecięcymi i z dwoma niewielkimi psami na smyczy. 

W parkach wyznaczone są specjalne miejsca, gdzie pies może się wygonić. Taki teren jest ogrodzony, ale nie zamknięty na kłódkę. W pozostałej części parku (mówimy tu o parku miejskim) psy mają być UNDER CONTROLL, gdyż jest to park, z którego korzystają dzieci. Nikt nie mówi o konieczności wzięcia psa na smycz. Twoja sprawa jak kontrolujesz swojego psa.  

Za niesprzątanie po swoim psie - o czym informuje każda tabliczka w parku - maksymalna  kara wynosi 1000 funtów. (Spotkałam się też z tabliczkami informujacymi o karze wynoszącej 100 funtów. Jeszcze nie wiem, czym spowodowana jest różnica). I nie ma mowy o tym, że "ja, panie władzo, nie wiedziałam". Napisane jest? Jest. Każdy w tym kraju umie czytać? Umie. No to nie ma tematu - 1000 funtów i bez wymówek.

Są jednakże miejsca, gdzie psy muszą być na smyczy - są to miejsca obfitujące w zwierzynę leśną, na przykład jelenie. Ale też nikt nie mówi o zakazie wprowadzania psów (jak w Tatrach), tylko o konieczności używania smyczy. Jedyne miejsce, do którego psów wprowadzać nie wolno, to rezerwat dzikiego ptactwa. To też jest logiczne - w miejscu, w którym kaczek, łabędzi, czapli i perkozów jest od nakićkania i ciut, ciut... w miejscu, w którym dzikie gęsi chodzą po ścieżkach o pół kroku przed odwiedzającymi... w miejscu, w którym zające mają norki, a w nich młode, o pół kroku od ścieżki... niewprowadzanie psów jest absolutnie i w stu procentach zrozumiałe.

Na razie przynajmniej, w kwestii psów, nie spotkałam się z żadnym nielogicznym zwyczajem. To miłe.

czwartek, 27 marca 2014

Nie robi się Polki w bambuko!!!

Otóż właśnie! 
Poniedziałek był dniem beznadziejnym do załatwiania spraw, w związku z tym pierwsze poważne CV wysłałam dopiero we wtorek rano. 
Zdaję sobie sprawę z tego, że sezon się zaczyna i jeżeli ktoś do tej pory nie znalazł pracownika na sezon, to szuka teraz na gwałt i raczej nie wybrzydza. 
Zdaję sobie również sprawę z tego, że pracownik z Polski to pracownik tani.
Mam też świadomość (chociaż zabrzmi to strasznie zarozumialsko), że mam całkiem niezłe kwalifikacje, świetne referencje i na dokładkę jestem dostępna "od zaraz" i "na już". 
I specjalnie nie przeszkadza mi fakt, że największym moim atutem jest bycie tanią siłą roboczą.
Pomimo tego ogromu wiedzy, nie spodziewałam się aż tak szybkiego rozwiązania kwestii pracy.
Już w środę miałam trzy propozycje, a w czwartek miałam dopięte szczegóły pracy w Yorkshire.
Mam nieodparte wrażenie, że praca jest, tylko trzeba się po nią ruszyć. Sama do Ciebie nie przyjdzie. Chociaż - nie chwalmy dnia przed zachodem słońca i Żyda przed szabasem...


środa, 26 marca 2014

Oto Angus

Oto Angus.
Angus - jak widać na zdjęciach - jest mądrym psem rasy Golden Retriever.  Ma dziewięć miesięcy i, co za tym idzie, jest niezwykle zabawowy. Podstawowa komenda, której Angus za nic nie rozumie, jest "don't jump" - to znaczy rozumie, tylko nie stosuje. Każdy człowiek idący po ulicy zasługuje, w jego mniemaniu, na buziaka. Każdy, kto tylko wykaże jakiekolwiek zainteresowanie (a trudno nie wykazać, bo piękność nieziemska z Angusa aż bije) prawdopodobnie chce się bawić - więc z bara go! a jak nie z bara, to z wszystkich czterech łap! Możliwie ubłoconych, bo przecież niemożliwe, żeby człowiek, mając do dyspozycji tak nieprawdopodobną ilość błota, chciał, tak sam z siebie, być czystym...
Angus - jak widać na zdjęciach - należy do psów taplających się. Im więcej błota - tym pies szczęśliwszy. 

poniedziałek, 24 marca 2014

Yes wcale nie znaczy Yes... - niestety.

Wiele osób zamieszkałych w Wielkiej Brytanii twierdziło, że jestem przewrażliwiona. Że stosuję polskie normy etyczne w stosunku do Anglików, którzy przecież są zupełnie inni.
Nie chcę specjalnie kalać swojego gniazda, ale... tak: są inni.
Dopóki nie pracują z Polakami.

A było to tak:
Dostałam pracę w Windermere w niewielkim rodzinnym hoteliku. Jackie, bo tak nazywa sie właścicielka, potwierdziła mi warunki pracy i zapowiedziała, że będę pracować w międzynarodowym środowisku - bo jest dziewczyna z Włoch, z Bułgarii (bodaj), polski szef kuchni oraz menadżerka, która właśnie odeszła do Londynu (do lepszej pracy- co naturalnym jest). Póki co Marta (menadżerka) jeszcze mieszka, więc termin rozpoczęcia pracy będzie w kwietniu - dokładną datę ustalimy, jak już przyjadę do Anglii (wiedziała, że jadę do Kent na tydzień z hakiem).

Przyjechałam do Anglii.
Ustaliłyśmy datę 14 kwietnia.
Po kilku dniach dostałam info, że mogę przyjechać wcześniej, tylko żebym określiła kiedy.
Zadzwoniłam.
Przez tydzień nie mogłam się dodzwonić, w końcu odebrała osobiście Jackie.
- No wiesz, Kasiu, wiem, że Ci potwierdziłam, ale teraz się pozmieniało. Bo Marta jak wyjeżdżała, powiedziała, że może wróci. I teraz czekam na jej decyzję.
Wmurowało mnie.
Jechałam do Anglii z przeświadczeniem, że to ja jestem przewrażliwiona. Że oni jednak gęby z cholewy nie robią. Szczególnie w małych, rodzinnych hotelikach. Byłam przekonana że YES znaczy YES. No, ale się pomyliłam.
W bardzo kulturalnych słowach (być może dlatego, że nie znam zbyt wielu przekleństw angielskich - z wyjątkiem wieloznaczącego -FUCK) powiedziałam, ze w takim razie czekam na jej decyzję, ale równolegle szukam pracy innej. Żeby wiedziała, że za jakiś czas moja kandydatura może być już nieaktualna.
Nie liczę na to zbytnio - przyznaję.
Zostałam na lodzie.

niedziela, 23 marca 2014

Dogkeeper needed

Angus ogląda regaty.

Jak zostałam dogkeeperem? Przez przypadek. Dziki przypadek.
Mój kalendarz wykazywał bowiem dziury. Byłam zaproszona do Lesley do Royal Tunbridge Wells na tydzień w marcu. Pobyt u Lesley kończył się 20 marca. Natomiast od kwietnia miałam potwierdzoną pracę w Windermere (na "angielskich Mazurach") Ani jednego, ani drugiego terminu nie dało się przełożyć. Powrót do Polski na te 10 dni wiązał się z dodatkowymi kosztami (już o targaniu dwudziestoparo-kilogramowej walizki nie wspomnę w ogóle). Kombinowałam jak koń pod górę z pustym wozem - a to pojadę pozwiedzać Anglię, nocować będę pod chmurką albo w szkockich "bothies" (coś pomiędzy szałasami pasterskimi, a chałupami studenckimi), a może odwiedzę wszelkich możliwych znajomych po drodze, żebrząc o dach nad głową... Pomysłów miałam mnóstwo, ale żaden tak naprawdę nie nadawał się do realizacji.
Z pomocą przyszedł mi przypadek - a właściwie zbieg przypadków.

Pierwszy przypadek odwalał swoją robotę za moimi plecami - ja bowiem do Wrocławia na Szanty nie dotarłam. Dotarł za to Ninja, który nawet wszedł na scenę i zaśpiewał dwa utwory. Ci, co wówczas stali pod sceną mieli tzw "opad szczęki" aż do podłogi. Fani (nieco podstarzali, bo Ninja ostatni raz stał na scenie 10 lat temu) bez zwłoki umieścili nagranie na ścianie płaczu* - dzięki czemu pół niegdysiejszej "Gawry" ** odnowiło ze sobą kontakt.
Działo się to na początku marca.

Dzięki wrocławskiemu przypadkowi dowiedziałam się, że część z nich mieszka w Anglii. Krótkie rozmowy telefoniczne wykazały, iż jeden osobnik mieszka nawet w hrabstwie Kent (jakieś 10 mil od Lesley). Dwa dni później osobnik zadzwonił z hasłem "Ziellona, a może byś się mi psem zaopiekowała? Bo ja muszę wyjechać na tydzień."

Tym sposobem zapełniła mi się luka między pobytem u Lesley, a rozpoczęciem pracy w Windermere.
Jeszcze nie wiedziałam, że tej pracy mieć nie będę...

* Ściana płaczu, czyli portal exhibicjonistów, zwany również FAKBUKiem to niezwykle popularne medium społecznościowe, choć aktualnie jest to głównie portal reklamowy wszystkiego co niepotrzebne nikomu.

** Gawra na placu Wróblewskiego we Wrocławiu to było miejsce magiczne. Teoretycznie można było - z braku innego określenia - nazwać ją knajpą szantową, tawerną, klubem żeglarskim. Ale to tylko ze względu na zbyt małą elastyczność języka polskiego - Gawra była po prostu Gawrą. Prowadzona przez korsarski zespół Różę Wiatrów - co środę odbywały sie spotkania gawiedzi żeglarskiej plus jednego żeglarza suchego (czyli mnie, bo każdy, łącznie z malutkimi dziećmi, jednak swoje w życiu wypływał. Każdy - z wyjątkiem mnie. Przepraszam, błąd: 4,5 godziny na pojezierzu Brodnickim w charakterze balastu. Tyle moich osiągnięć. Brak żeglarskiej duszy i doświadczenia, nie przeszkadzał nikomu. A mnie tym najmniej, bo Gawra byłą Gawrą - jedyną knajpą, do której uczęszczałam cyklicznie. Kurcze - jedyną knajpą do której w ogóle uczęszczałam:).

czwartek, 20 marca 2014

Chatham - zabytkowe doki, w których wciąż trwa produkcja lin

Plany się nie zmieniły, ale trochę zmodyfikowały. W wyniku modyfikacji pojawiła się możliwość króciutkiej wycieczki do Chatham. Kompletnie nie znam geografii wysp, co akurat powodem do chwalenia się nie jest, ale jest to niestety prawda. Zatem dopiero po powrocie do domu zorientowałam się, że Chatham leży kilka kilometrów od Rochester. A jednak tutaj świat wygląda zupełnie inaczej. 

Rochester z katedrą i zamkiem, to typowe miasteczko turystyczne. Sklepy z pamiątkami, ludzie odpoczywający na trawniku przed zamkiem, podziwiający panoramę, wieczny ruch i gwar. Tak wygląda Rochester. 

Chatham jest kompletnie inne. Dawne doki, dziś stanowiące atrakcje turystyczną, wyglądają tak, jakby marynarze opuścili port na chwilę tylko. Tak na sekund pięć. Chociaż właściwie ...?
Z zabudowań portowych dochodzi stuk i dźwięk jakiś maszyn - to trwa produkcja lin.
No, ale jak to lin? - zapytacie. Przecież doki w Chatham to atrakcja turystyczna, muzeum, miejsce, w którym ogląda się eksponaty, podziwia statki, a nie produkuje liny. Czyż nie? 
No właśnie: nie! To mnie właśnie tak urzeka w Anglikach - jeżeli mamy muzeum to musimy je utrzymać. Skoro w tym miejscu od zawsze trwała produkcja lin, to czemu nie robić tego nadal? Więc robią.

http://www.thedockyard.co.uk/ - strona muzeum Historical dockyards in Chatham




sobota, 15 marca 2014

We młynie

W drodze do Hastings, do którego notabene nie dotarłyśmy, Lynn nagle powiedziała:
- Wiesz co Kasia, tu gdzieś jest młyn. Wiatrak, dokładniej rzecz ujmując. Słyszałam historię, że odziedziczyła go taka starsza pani, która nie miała siły na opiekowanie się młynem i zapisała go dwójce swoich siostrzeńców, czy bratanków. Ponoć, ale to tylko plotki, młodszy siostrzeniec (czy bratanek) wykupił młyn od drugiej osoby i teraz go remontuje. Ale to tylko plotki i to sprzed kilku lat. 
Nie musiała więcej mówić. Razem z Lynn, pomimo różnicy kulturowej, różnicy wiekowej i wszelkich innych różnic, jesteśmy podobnie pieprznięte.
Jasnym było, że młyn będzie nasz.

Nie straciłyśmy nawet tak dużo czasu na zorientowanie się gdzie, co i jak. 
Blackdown Mill stoi sobie na wzgórzuw  miejscowości Punnets Town znanej niegdyś jako ośrodek wikliniarstwa. W tejże to miejscowości osiadł na stałe Keith - wspomniany siostrzeniec czy bratanek. Niegdyś był jubilerem w Royal Tunbridge Wells, dziś, w złotej jesieni życia, opiekuje się młynem. Opieka łatwa nie jest, bo Blackdown Mill jest wpisany na listę zabytków klasy II, co oznacza, że wszelkie zmiany koniecznie trzeb uzgadniać z tzw. rzeczoznawcą.

Wiatrak, typowy Holender, został wybudowany w miejscowości Three Chimneys w Kent, gdzie był znany jako Cherry Clack Mill. W pierwszej połowie XIX wieku (dokłądnie w 1859 r) został rozebrany i przeniesiony do Punnetts Town, gdzie zastąpił koźlaka,doszczętnie spalonego w pożarze. 
Młyn działał aż do lat 20 XX wieku, kiedy to mechanizm został uszkodzony i młyn stał nieużywany aż do 1946 roku, kiedy to Archie Dallaway podjął się jego naprawy i opieki nad nim. Zapoczątkował tym samym rodzinną, młynarską tradycję.
Dziś opiekuje się nim Keith, któremu czasem pomaga syn. Szczegolnie w pracach wymagających sprawności fizycznej i pracy na wysokości (w najbliższym czasie będą uzupełniać ubytki w skrzydłach wiatraka.)
Wewnątrz wiatraka znajduje się coś na kształt pracowni, składowiska, klamzoka czy rupieciarni. Wiele dawnych sprzętów jest pozostawianych gdzieś po kątach, niektóre tworzą nawet coś na kształt etnograficznej wystawy.

W drodze do Hastings, do którego nie dotarłyśmy


wtorek, 11 marca 2014

Kierunek: Wyspy ... niekoniecznie Owcze

Postanowiłam wyjechać.

Sytuacja materialna niejako mnie do tego zmusiła, ale wyjechałabym pewnie tak czy inaczej. Tylko zapewne inaczej bym sobie to zorganizowała. Ale, nie czarujmy się, jak na wyjazd kompletnie bez pieniędzy, a właściwie z niewielkim ich zasobem, ale za to pożyczonym, to i tak plan przedstawia się całkiem, całkiem.

Wyjechać do kraju Anglosasów, bez Sasów, na wakacje wśród Ladies & Gentlemen, nie dysponując odpowiednią ilością gotówki i mając jedne, lekko potargane dżinsy na tyłku (za to walizkę ważącą prawie 20 kg plus bagaż podręczny o wadze 15 kg), dużą ilość samozaparcia i dość idiotycznej wiary, że się uda, bo musi, to trzeba być potomkiem (lub -kinią) mojej babci. I tak jej do pięt nie dorosnę, ale przynajmniej będę próbować...

Etap pierwszy: Brytania. Wielka Brytania. ->> kierunek London Gatwick.